Aktywny Chillout in Hell ;)

Na początku roku 2017, niesiona potrzebą dzielenia się swoimi przygodami i sposobem podróżowania postanowiłam zabrać znajomych nad morze. Wyjazdy nad może kojarzą się miło i przyjemnie. Latem jest relaks, plaża, słońce, woda i ..... no właśnie, masa turystów... Dlatego latem nad morzem byłam tylko kilka razy - i to  winnym życiu. Odkąd pokochałam góry, zawsze ciekawiej było w górach. Ale tym razem wyjazd nam morze było całkowicie odmienny od standardowego wyjazdu, a dlaczego?  Zaraz opowiem...

Ale zanim opowiem, najpierw chcę podziękować wszystkim uczestnikom, za zaufanie, wytrwałość i wspaniały humor, który towarzyszył nam do samego końca. A w szczególności specjalne gratulacje za wytrwałość należą się naszej nastoletniej Dąbrówce, która cudownie spisała się w wyszukiwaniu najkrótszej trasy, aby jak najszybciej już dojść do celu. Dziękuję Wam, wielkie brawa dla Was!! :)

Spotkaliśmy się wieczorem w czwartek 5 stycznia koło 22:00. Wyruszyło nas 5 osób. Przed nami całonocna podróż z Wrocławia do Gdańska, gdzie miały dołączyć jeszcze dwie osoby. Była to męcząca noc, a to dopiero początek. W Gdańsku przywitał nas śnieg. Niezbyt wiele go było, ale zapowiadały się iście zimowe warunki. Śnieg połączony z morskim wiatrem, samo zdrowie. Wszystkim oczywiście uświadomiłam, że mają wziąć ciepłe i przeciwdeszczowe ubranie, czapki i rękawiczki i inne zimowe cuda, ale nie wszyscy byli w 100% przygotowani. Na szczęście dzieliliśmy się wszystkim, tak i ubraniami też się podzieliliśmy. 

Założenie było aktywne - przejście Półwyspu Helskiego wybrzeżem Bałtyku. Zatem, gdy już udało się dotrzeć do miasta Hel, pierwsze co zrobiliśmy to przywitaliśmy się z morzem. Pięknym, stalowoszarym i spokojnym, o srogim obliczu i  zabójczo mroźnym oddechu. Na dzień dobry  (niestety nie dla wszystkich dobry) wbiegliśmy na piaszczystą plażę. Jednakże plaża okazała się skuta lodem, co bardzo dotkliwie poczuł na swoich pośladkach kolega, wywijając orła i nakrywając się nogami. Po tym piruecie wszyscy powstrzymali swoje zapędy i delikatnie, badając teren weszli na plażę. Widok był nieziemski. Porywisty wiatr muskał nasze twarze, niemalże porywając czapki z głów, piasek twardy, zmrożony, oblodzone kamienie wciąż obmywane lodowatą wodą, blade promienie słońca próbujące przebić się przez gęste stalowe chmury i niestrudzone mewy skrzeczące nad naszymi głowami.

Dość szybko nacieszyliśmy się morzem, decydując się po 15 minutach  na wizytę w kawiarni i zjedzenie śniadania z gorącą kawą. 

Pierwszym punktem programu była wizyta w fokarium, podczas karmienia i treningu fok.  Fokarium, będąc częścią naukowo-edukacyjnej placówki akademickiej wspomaga odtworzenie i ochronę fok szarych w rejonie południowego Bałtyku. Ośrodek istnieje od 1999r., choć działalność na rzecz badań i ochrony fok podjęto znacznie wcześniej. Inspiracją była udana próba wyleczenia, pierwszej dostarczonej na rehabilitację do helskiej placówki foki o imieniu Balbin. No i Balbina spotkaliśmy :) jak i całe szacowne grono. Obserwowaliśmy jak pływają, podają piłeczki, klepią się po boczkach i wydają dźwięki, dostając oczywiście za każdą czynność tłustą rybkę. 

Opiekunowie sprawdzali czy wszystko jest z nimi dobrze i czy leczenie przebiega sprawnie.  Chyba wszystkim się podobało, jednak zmarzliśmy dość mocno. Zaraz potem poszliśmy pozwiedzać muzeum i przy okazji się rozgrzać. Najbardziej z tego muzeum pamiętam ile różnych śnieci można znaleźć w żołądku takiej foki, które niestety zmarły z powodu zatrucia (tymi właśnie śmieciami). Dbajmy o nasze morza, a śmieci zawsze zabierajmy ze sobą. Po poranku wypełnionym edukacją o morzu i zamieszkujących je zwierzątkach, udaliśmy się w drogę do Jastarni. Zobaczyliśmy również umocnienia wojenne, w lasach, okrążając cały półwysep (co początkowo nie było zamierzone). Cisza była cudowna, zanim oddaliliśmy się od miasta, spotkaliśmy kilka osób spacerujących w tych pięknych okolicznościach morskiej przyrody.

W czasie tego wyjazdu ważne dla mnie było, aby stworzyć warunki, w których będziemy sami, ale w grupie. Aby każdy, kto miał potrzebę, mógł znaleźć chwilę dla siebie, na przemyślenia, wyciszenie i relaks, ale jednocześnie miał możliwość powrotu go grupy, gdyby samotność mu się znudziła. W ciszy, zwłaszcza takiej jak ta - ciszy szumiącej falami, łatwiej jest poukładać sobie różne sprawy, posłuchać swoich potrzeb, zapomnieć o miejskim wyścigu i pośpiechu. Mieliśmy trzy dni na to, aby dać umysłowi odpocząć od myślenia. Ważne było tylko jedno - iść naprzód. Szło się dobrze (przynajmniej mi), ani pod górę, ani w dół, tak po prostu, prosto na przód. Monotonia, sprzyjała, aby wpaść w pewnego rodzaju medytację, patrząc pod nogi, bądź w stalowoszary krajobraz poruszających się rytmicznie fal, oczyszczać umysł ze zbędnych myśli, niepotrzebnych dialogów wewnętrznych i krytykowania siebie bądź innych. Takie po prostu bycie. Wędrowanie. Czerpanie sił z morza, która jest, była i będzie sobie szumieć, pomimo wszystkich naszych życiowych problemów. Mi osobiście dawało to niezwykły spokój. 

Oblodzony konar idealnie nadaje się na postój. W ruch idą kanapki, czekoladki i gorąca herbata z termosu. Jak łatwo wówczas docenić rozgrzewającą moc herbaty z imbirem. Niczym krople mocy, dają namiastkę szczęścia i uśmiechu. A kanapka, nawet taka wymiętolona w plecaku, jest niczym wykwintna potrawa ze stołu obfitości. Każda taka uczta dodawała nam sił i wigoru aby stawiać dalsze kroki.
















Cisza ciszą, ale niektórzy zdecydowanie są osobami lubiącymi towarzystwo i rozmowy. I takiej możliwości również nie zabrakło. Były rozmowy, śpiewy i sesje zdjęciowe. Zabawa na plaży również w styczniu jest ciekawa, i mimo że nie da się z oblodzonego piasku budować zamków, to jednak da się poleżeć, odpocząć i delektować pustą plażą. Oprócz chwil zabawy i radości, żartów i śmiechów, były też znaczne kryzysy i walka ze zniechęceniem. Wiatr i lodowate powiewy morskiej bryzy, po połowie dnia marszu brzegiem morza stały się dość nieznośne i dawały się we znaki, zwłaszcza tym, których przygotowania do wyjazdu opierały się na braku rozważnej analizy styczniowej temperatury i siły wiatru na wybrzeżu bałtyckim.
To czego doświadczyłam podczas tego wyjazdu to niepodważalny fakt, że kreatywność wzrasta znacznie, gdy ludzie nie są blokowani żadnymi miejskimi standardami mody, a komfort cieplny wygrywa z tym "co ludzie pomyślą". I tym sposobem, aby zatrzymać chociaż odrobinkę ciepła przy sobie, chłopaki wpadli na pewien pomysł, a my spotkaliśmy muminkową "Bukę".  


















Cóż, tak nam upłynął cały dzień marszu, do samej Jastarni. Ostatkiem sił udało się dotrzeć do miejsca spoczynku. Przemarznięci, głodni i z bolącymi nogami, po "zaledwie" 22 km doszliśmy do celu. Ku naszej uciesze czekał na nas iście królewski apartament z nieziemsko gorącym kominkiem. Gdy wszyscy ujrzeli ogień, morale od razu wzrosło. Zrzuciliśmy wszystkie bagaże, przemoczone rzeczy, a na nogi włożyliśmy ciepłe bambosze i minęła dłuższa chwila, zanim nabraliśmy siły do przygotowania kolacji. A była to jedna z najsmaczniejszych kolacji jakie jedliśmy. Herbata z cytryną i imbirem, albo malinowa, do wyboru, pyszne kanapki, kiełbaski, czy co tam ludzie mieli. Każdy się podzielił tym co miał najsmaczniejszego. Wspaniała atmosfera, później gry, rozmowy i relaks przed kominkiem. Wieczór dla niektórych skończył się dość szybko, a mam na myśli Dąbrówkę, która padła bez sił zaraz po kolacji. Ten dzień był dla wszystkich wyczerpujący, ale myślę, że każdy docenił gorącą herbatę, wspaniałe, miękkie łóżko i ciepły koc. Tak niewiele, a tyle radości i przyjemności.

Następny dzień oferował nam kolejne mocne wyzwanie. Styczniowy poranek był rześki, a jeszcze piękniejszy się stał, gdy wszyscy szykowaliśmy się do porannej kąpieli w morzu. No bo jak to być nad morzem, a się nie wykąpać...???
Jeszcze przed śniadaniem, wybiegliśmy na rozgrzewkę, trzymając w ręku ręcznik i termos z gorącą herbatą. Pięciu dzielnych uczestników zmierzyło się z potęgą lodowatego morza, które nie okazywało litości. Wiaterek mroźny również nie szczędził nam wrażeń. Dla mnie było to niezwykłe, obserwować, jak usta osób biorących udział w tym wydarzeniu wyrzucają z głowy wszystkie najbardziej nielogiczne myśli, a ciało ignorując to wszystko zdejmuje kolejne warstw ciuchów.  
"ale my jesteśmy nienormalni", nie wierzę że to robię", "przecież otrzemy się tam o śmierć", "to samobójstwo", "jesteśmy popier...niczeni", "kto przy zdrowych zmysłach robi takie rzeczy", "na torturach musieliby mnie wrzucać siła, a tutaj z własnej woli idę.." i tysiące różnych innych epitetów.
Tak czy inaczej ja widziałam w oczach tych osób iskierkę wyzwania, odwagi i ...obłędu.. ;) Tak czy inaczej były to niezapomniane wrażenia, którymi uczestnicy mogą się podzielić w komentarzach ;)  A zdjęcia wyrażają całą gamę emocji i opowiadają całe zdarzenie lepiej, niż tysiące barwnych słów.







       










































Jestem z Was dumna !!!! Gratuluję! 



Morsowanie w Bałtyku w styczniu jest ciekawym przeżyciem, warto robić to częściej, a najlepiej regularnie (niekoniecznie  Bałtyku, może być np. górska rzeka). o dobroczynnym wpływie morsowania na zdrowie, poczytać można w internecie, a jeśli się zdecydujesz - zapraszam do mnie, coś wymyślimy, aby dorwać skutą lodem rzeczkę lub jeziorko :)

Tak więc "Poranek Morsów" obudził nasz organizm, a po śnie to nawet wspomnienie nie pozostało, ale też dostarczył nam energii na cały dzień (no może połowę dnia, bo pod koniec dnia to już była walka o przetrwanie). Wróciliśmy (biegiem) na śniadanie i gorącą kawę i ruszyliśmy na kolejny dzień spaceru, do Władysławowa. Nie będę opisywać jak to satalowoszare chmury nam towarzyszyły, jak cisza była przerywana wiatrem zrywającym nam czapki z głów, jak to wspaniale jest wędrować po plaży kiedy nikogo niema.. Nie będę opisywać, tego bo żeby to zrozumieć, to trzeba przeżyć.. inaczej się nie da.

Po drodze spotkaliśmy poławiaczy bursztynów, i co ciekawe dostaliśmy siedem, na pamiątkę dla każdego z uczestników wyprawy. Pamiątki wciąż trzyma Ewa, jako strażniczka pamięci i skarbów  ;) Myślę, że trzeba spotkać się na kolejnej wyprawie, aby otrzymać jeden (to będzie lewel wyżej).

Najtrudniejszy okazał się wieczór tego dnia.. było już zimno i ciemno i jeszcze jakieś 8 km do celu. Zdecydowaliśmy się poczekać pół godzinki na pociąg, który dowiezie nas do domu. Po jakichś 13 km marszu, które ciągnęły się w nieskończoność, usiedliśmy na przystanku. Grupa, wyczerpana, zziębnięta, wygłodniała, zaczęła robić kanapki z resztek prowiantu, podczas gdy z moich ust bezwiednie wyrwały się słowa: "Lubię patrzeć, gdy moja grupa walczy o przetrwanie". Zabrzmiało to dość złowrogo (choć nie to było moim zamiarem) i grupę obleciał lekki strach i zwątpienie. Ja na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że mróz zmroził wszystkie moje komórki, pozwalające na precyzyjne wyrażanie myśli, a myśli chciały powiedzieć, że "lubię patrzeć jak grupa się hartuje i udowadnia, że z każdą trudnością sobie poradzi". Widocznie język uznał, że jest zbyt mocno zmrożony i nie nie chce mu się wypluwać takiej ilości wyrazów, więc skrócił sobie drogę ;)  Tak czy inaczej jesteście wspaniałą grupą, motywującą się wzajemnie i cieszę się że miałam możliwość stworzyć wam takie warunki, w których mogliście poczuć, że żyjecie :) Po dotarciu do Władysławowa i wejściu do ciepłego pokoju, było tylko lepiej. Sklepy umożliwiły nam zakup wina grzanego, imbiru, pomarańczy i czosnku, którym musieliśmy wspomóc nasz organizm. Także klimacik był dość intensywny.

Podsumowując cały wyjazd, moją intencją było spotkanie z naturą, jej mocą i niezłomnością. Idąc plażą zdecydowanie dało się odczuć zniewalającą moc ciszy i zabójczą różnorodność morza, w jego jednostajnych ruchach i szumie fal.
Kolejną intencją było spotkanie samego ze sobą, swoimi myślami, pragnieniami, potrzebami, bo tylko w ciszy i samotności jesteśmy w stanie usłyszeć wewnętrzny głos prawdziwych potrzeb. Zdystansować się do gonitwy całego świata i namnażanie nieprawdziwych potrzeb.
Ostatnim elementem, który chciałam, aby uczestnicy osiągnęli to znalezienie chwili na usunięcie wszystkich myśli o codziennych błahostkach życia w mieście i poczucie pierwotnych, podstawowych potrzeb, zapewnienia sobie pożywienia i ciepła. Odcięcie się od zbytków i wygórowanych dążeń, a skupienie się na tym co najważniejsze - na życiu i na docenieniu tego co już mamy. Gdy przestajemy mieć natłok myśli  w głowie, gdy przestajemy mieć jakiekolwiek myśli, gdy zaczynami akceptować przemijalność stanów, zewnętrznych oraz wewnętrznych - wówczas umysł odpoczywa, a my razem z nim. Takie rzeczy często dzieją się podczas górskiej wędrówki, ale tutaj też udało mi się to osiągnąć. :)


 
Dziękuję mojej >>Dream Team<<  za udział, za zaufanie i wspaniałą atmosferę. Być może zrobimy kontynuację naszego marszu..?   i kiedyś przejdziemy całe wybrzeże :) Do zobaczenia na kolejnej wyprawie..

I jeszcze kilka zdjęć dla refleksji...






Dream Team na Helu ( i Patryk za obiektywem aparatu).






PS. Autorami zdjęć są wszyscy uczestnicy wyprawy (nie pamiętam kto które robił :)

Komentarze

  1. Patrz, a my wróciliśmy 2go do domu. Cały nasz wyjazd nie było takich widoków, praktycznie nie było śniegu i mrozu... No ale za to nie marzliśmy tak strasznie, pomijając wrażenia jakie dostarczał orkan Barbara ;-)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Niewschód słońca na Wielkim Choczu

lodowce, góry, rzeki PN Skaftafell i Landmannalaugar