Na krawędzi...
Stalowoszare, ciężkie chmury nie nastrajają optymistycznie.
Nieustająca mżawka potęguje pesymizm i niweczy wszelkie nadzieje na odrobinę
słońca dzisiejszego dnia. Krople deszczu spływają po przedniej szybie
samochodu, wycieraczki ledwo nadążają je odgarniać... ale ważne, że jedziemy!
Dzień jak co dzień – mokry, deszczowy, ale piękny! Czemu? Bo jadę w GÓRY!!! Mam
w sobie wiarę, że prognoza pogody się nie myli i po godzinie 10.00 wyjdzie
słońce. „W końcu to norweska prognoza – myślę sobie – one mają większą
sprawdzalność niż te polskie. Może dlatego, że tu ciągle pada i jak powiedzą,
że będzie padać to mają trafność 99%...ale to zapowiadane słońce może się
okazać tym 1%, który się nie sprawdzi...”
Dojechaliśmy na miejsce, przed nami droga w górę. Oboje wraz
z Paulem – Norwegiem, który samotnie objechał świat dookoła – jesteśmy gotowi
do drogi. Z ulgą przyjęliśmy zanik mżawki – prawie jak na zawołanie – lecz
ciężkie granatowe chmury nadal ciągnęły się po niebie. Tak bardzo uradowana, że
idę w góry, że zobaczę chociaż skrawek cudownych norweskich krajobrazów.. tych
wymarzonych... jak z bajki...wdrapuję się na skały, nie patrząc na błoto i
kałuże.
Widoki ze szlaku
Kjerag... Najpiękniejsze miejsce mojej norweskiej podróży.
Siedzę na krawędzi, a przede mną rozciąga się widok na błękitne wody
Lysefjordu. Nogi mi dyndają, a pod nimi 984 m przepaści. Imponująca wysokość.
Gdyby wchodzić na tę ścianę drogą wspinaczkową, zajęłoby to dwa dni. Ze zgrozą,
ale jednocześnie fascynacją myślę o noclegu w wiszącym namiocie..
Zamyślona, z dyndającymi nad przepaścią nogami, lekko
nachylam się, aby spojrzeć na skały pode mną. Nagle łapie mnie ktoś za ramię i
mocnym szarpnięciem odciąga w tył.
– Zwariowałaś? Nie nachylaj się! Nie wiem czy zdajesz sobie
sprawę z tego, ale siedzisz nad urwiskiem...
– Ok. wszystko pod kontrolą, wiem gdzie jestem – odpowiadam,
patrząc na rugającego mnie Norwega i zupełnie nie rozumiejąc jego obaw...
Przecież to tak jak w Tatrach, tylko trochę wyżej...
Tuż obok znajduje się Kjeragbolten, zaklinowany pomiędzy dwiema skałami głaz o objętości 5 m³. Wygląda jak piłka między skałami. Aby się na nią dostać trzeba przejść po wąskiej półce skalnej przytrzymując się lekko wystających skał. Wiele osób pokonywało ten odcinek na czworaka i z lękiem w oczach. Wielu nie zdecydowało się tam wejść. Dla mnie jednak nie było to wyzwaniem, dwa kroki i po kłopocie. Czyżbym miała błędnie wyrobione poczucie niebezpieczeństwa?
Kjeragbolten
Rozmarzonym wzrokiem ogarniam wygładzone szczyty gór i wręcz
czuję, jak serce wyrywa się, aby wędrować przed siebie, w nieznane. Wziąć
plecak, namiot i iść, ciągle iść...przed siebie... byle dalej...
Tymczasem, powstrzymawszy swoje wędrownicze zapędy usiadłam
i wraz z Paulem oraz strachliwymi turystami z Belgii i zaczęliśmy miłą rozmowę
na temat lęku wysokości, wspinaczki i chodzenia po górach. Słońce cudnie świeciło,
a my rozkoszowaliśmy się gorącą kawą i ciasteczkami, które przygotował Paul.
– Idziemy tam? Tamten klif jest bardziej wysunięty i chyba
wyższy od tego miejsca, gdzie jesteśmy.
Zobaczymy co widać z tamtego klifu? – słyszę głos Paula.
„Umie czytać w myślach czy co?” – zastanawiam się, ale
ochoczo się zgadzam na dalszą wędrówkę.
Zdobywszy kolejny punkt, okazuje się, że nie jest on najwyższy i wcale nie jest najbardziej wysunięty.
Postanawiamy więc zdobyć przeciwległy, chyba bardziej wysunięty klif. Ten
okazuje się ciekawszym miejscem.
Widok na klif po prawej stronie Kjeragbolten
Niczym rasowa turystka zrobiłam zdjęcia we wszystkich możliwych, najbardziej niebezpiecznych miejscach i obfotografowałam klify ze wszystkich stron.
Po nasyceniu swoich oczu widokami i zaspokojeniu swoich „widokowych
pragnień”, postanawiamy ruszyć w drogę powrotną. Piękne widoki zostawiamy za
sobą i ruszamy zanim będzie za późno.
Wędrujemy z powrotem, szlakiem do samochodu, jednak po chwili słyszę:
– Poczekaj! Widzisz tych dwóch gości? Będą skakać z klifu.
Idziemy za nimi, zobaczymy ich w akcji!!!
– Skąd wiesz – pytam zaciekawiona – Bo nie mają plecaków –
odpowiada Paul, jakby to było tak oczywiste jak słońce na niebie. Zawróciwszy
więc bez zbędnego gadania, ale za to z wielkim zainteresowaniem, pobiegłam za
nimi nad mój ulubiony klif.
Było ich więcej, chyba sześciu. Ustawili się po obu
stronach, na dokładnie tych samych, wysuniętych klifach, które odwiedziliśmy.
Założyli wdzianka „batmana” i czekali, aż przypłynie łódka, która zabierze ich
ze skrawka lądu, który słał się u stóp klifu.
To był ostatni dzień, gdy owa łódka kursowała, to dziś był
koniec sezonu, ostatni skok w tym roku.
O ile wcześniej bez problemu siedziałam nad urwiskiem, o tyle
teraz przechodzi mnie dreszcz na myśl, że oni będą tam skakać. " To NA
PRAWDĘ trzeba mieć "nie po kolei w głowie", żeby robić coś takiego... wspinaczka – rozumiem,
nurkowanie – rozumiem, nawet skoki spadochronowe – rozumiem, ale base-jumping –
definitywnie nie rozumiem."
Jednak wszystkie sporty ekstremalne łączy jedno – adrenalina, im więcej tym
lepiej, a jako, że miałam z nią styczność – po trosze jestem sobie w
stanie wyobrazić jak wielką przyjemność może dawać taki skok. Lecz dla mnie
niebezpieczeństwo takiego skoku jest daleko poza moimi granicami.
No dobra, skaczą! Paul, niepewnie położył się nad urwiskiem
i przygotował do kręcenia filmu, a ja usadowiwszy się na krawędzi, próbowałam
robić zdjęcia. Oboje z przejęciem czekaliśmy na ten moment.
Skoczyli...po kolei...123... i rzeczywiście, to był moment, jedna chwila i zniknęli. Zdążyłam
zrobić 2 lub 3 zdjęcia.
Z zapartym tchem patrzyłam jak jeden z nich leci wprost na
przeciwległą ścianę.. Myślałam, że już po nim, bo zniknął z pola widzenia, zlał
się z ciemną barwą skał, lecz szczęśliwie zobaczyłam na tle wody, otwierający
się spadochron. „Żyje – pomyślałam – to dobrze...”
Komentarze
Prześlij komentarz