lodowce, góry, rzeki PN Skaftafell i Landmannalaugar

Kawał czasu minął kiedy ostatni raz pisałam o Islandii. Jednakże przerwanie opowieści o Islandii  miało swój powód, głęboki i nietuzinkowy, ale o tym w innym miejscu.

Dzisiaj wróćmy wspomnieniami do Islandii, która na nowo rozpala moje serce. Cóż nie tak łatwo zapomnieć o tej maleńkiej wyspie pokrytej lodowcami, gejzerami i wulkanami...
Tak więc ostatni opis został urwany, gdy podziwialiśmy potężny wodospad Dettifoss, którego dudniący szum wciąż gra mi w uszach. Następnym punktem była Lodowa Zatoka - Jökulsárlón, jednakże o tym też już było. Nadszedł czas przywołać dalsze wspomnienia.



Podróż zapowiadała się ciekawie. Ludzie na trasie byli mili i podwieźli nas do  miejsca startu, mając ten sam cel co my. Jednym z naszych szczęśliwych samochodów był caravan, którym jechała rodzina z Izraela. Wesoła rodzinka, której jednym z ciekawszych zajęć oprócz zwiedzania było poznawanie ludzi - autostopowiczów. Stosowali taką zasadę, że chętnie podwozili ludzi, ale w zamian trzeba było zaśpiewać im piosenkę. I tak śpiewaliśmy piosenki oni w swoim języku, a my w swoim. Było na prawdę wesoło :-) Taki sposób na zabicie nudy przy gorącej herbatce z imbirem :)
A tutaj zdjęcie piosenki naszej izraelskiej rodzinki :) przepraszam,że niewyraźne, ale zapaćkało mi się woskiem;)


...piwo dla tego, kto to odczyta ;-)


A tutaj wersja europejska :)




Park narodowy Skaftafel to było dla nas spotkanie z potęgą największego pod względem objętości lodowca w Europie. Mając świadomość, że objętość tego lodowca szacuje się na ponad 3000 km³, podchodziliśmy do niego z wielkim respektem. Podczas spaceru oczywiście pogoda nas nie rozpieszczała, na koniec bowiem tradycyjnie deszcz zmoczył nas do suchej nitki.  Mimo wszystko warto było, gdyż cudne krajobrazy jakie nam towarzyszyły zrekompensowały trudy wędrówki.

Parę zdjęć dla uzmysłowienia tego piękna...




Potęga lodowca Vatnajökull daje się odczuć nawet gdy stoisz na brzegu i widzisz jedynie końcówki wylewających się jęzorów. Świadomość ogromu tego lodowca dało się odczuć stojąc u jego stóp, a co dopiero być tam na środku, wędrować między szczelinami, słuchając trzasków przesuwającego się lodu. Dla pasjonata lodowych klimatów to jest nie lada gratka :)

Na końcu spaceru ujrzeliśmy kolejny wodospad, ale jakże różniący się od pozostałych. Mały, uroczy spada z progu o bazaltowych kolumnach. Ma wdzięczną nazwę Svartifoss.  Jest jednym z najczęściej odwiedzanych punktów w Parku Narodowym Skaftafell, gdyż jego lokalizacja blisko kempingu umożliwia krótki spacer o każdej porze. 

Oto on.



 Innym ciekawym widokiem, który niezwykle silnie przykuł moją uwagę, a który nie koniecznie budził pozytywne odczucia  była delta rzeki  Skeiðará. Mimo, że jest to krótka i niepozorna rzeka, ma złą reputację ze względu na częste powodzie glacjalne. Obszar zwany Skeiðarár Sandur obejmuje szeroki pas wybrzeża, czarny, pokryty piaskiem, lawą i popiołami. Pośród szarości krzyżuje się wiele małych strumyków. Obszar ten zajmuje powierzchnię o ok. 40 km długości i do nawet 10 km szerokości. Obecnie jest tam wybudowany most, jednak był on kilkukrotnie niszczony przez potężne masy wody ze stopionego lodowca, po wybuchu wulkanów. 
Niezwykły, mrożący krew w żyłach widok. Nie chciałabym znaleźć się na środku tego pola, pomiędzy tymi strumieniami...

 Tutaj kończy się jęzor  lodowcowy.



A dalej Skeiðarár Sandur, ciągnący się aż po horyzont.
 


Pora ruszać dalej.

Naszym kolejnym punktem programu miała być wędrówka przez Park Narodowy Landmannalaugar. Planowaliśmy, że zajmie to 3 dni, spokojnie, bez pośpiechu. Po prostu będziemy sobie dreptać po górach. Jak pomyśleliśmy - tak zrobiliśmy. Jednak i tym razem nie obyło się bez przygód.

Do punktu startu mieliśmy jeszcze kilka przesiadek, ale nie było już tak ciekawie. Gdy dotarliśmy, naszym oczom ukazały się księżycowe krajobrazy, niczym z innej planety. Niezwykłe, pełne kolorów i tańczących odcieni wzgórza, fragmentarycznie pokryte lodem. Skały mieniły się w słońcu, co dawało złudne wrażenie zmiany kolorów podczas zmiany perspektywy. Wszystko żyło tam własnym życiem i zmieniało barwy z każdym krokiem. Na wschód od wulkanu Hekla, w południowej Islandii rozciąga się obszar Parku Narodowego o nazwie Landmannalaugar. Wędrując przez park można zobaczyć kolorowe góry zbudowane z ryolitu, pola lawy porośnięte mchem, malownicze dolinki porośnięte wełnianką, gorące źródła, szemrzące strumyki.

Aby zrozumieć, trzeba pojechać i ujrzeć na własne oczy, bo czytając nawet najpiękniejsze opisy nie jest się w stanie tego zrozumieć.


























Wędrowaliśmy trzy dni, a codziennie krajobraz był całkiem odmienny. Nawet w ciągu dnia potrafił zmienić się doliny zielone z rwącymi rzekami w szarą, bezludną pustynię. Jedyna stałą była pogoda, która raczyła nas deszczem codziennie. Zaczęliśmy w górach mieniących się wszystkimi barwami świata. Wędrując wśród gór słyszeliśmy szemrzącą wodę pod czapami lodu, strumienie zamieniające się w rzeki, które to lodowe rzeki później musieliśmy przekraczać.



Pierwszego dnia cały czas siąpiło, było mokro i zimno, zaczęło się ściemniać, a zatem przyszła pora znaleźć sobie legowisko i ułożyć się do snu. Miejsce znaleźliśmy zacne, płaskie, na trawie, schowane za wiatrem. Zaczęliśmy się rozbijać z nadzieją na zasłużony spoczynek. Jednak pech chciał, że tego spoczynku nie zaznaliśmy... Przygody chodzą po ludziach, a i nas wówczas ominąć nie raczyły. Namiot, bowiem, który jeszcze wczoraj cudownie nam służył, dziś okazał się być niekompletny.
Jak to się stało???  Gdzie są pałąki od namiotu? Noszenie namiotu rozłożyliśmy na nas obojga. Pałąki osobno, a reszta osobno. Niestety z tej podróży pałąki już nie wróciły. Zostaliśmy z samymi "namiotowymi szmatami" - i jak tu się robić? Niestety nie udało się, dlaczego? Ponieważ ani jednego drzewka nie było wokół nas, niczego co mogłoby posłużyć za pałąki, ani niczego, do czego moglibyśmy namiot podwiązać. I tak otro zostaliśmy bez dachu nad głową. Na szczęście przestało padać... no i była jeszcze nutella :)





Wówczas na survivalu nie znałam się wcale, obce mi były zasady przetrwania bez sprzętu. Nie wiedziałam jak zrobić schronienie w takim terenie, ani też nie byłam odpowiednio zaopatrzona na takie ewentualności. Teraz to co innego - poradziłabym sobie :)

Wtedy jednak spędziliśmy noc pod gołym niebem, a cele nasze zmieniły się diametralnie. Zamiast iść spokojnie i rozkoszować się pięknem przyrody, czym prędzej musieliśmy dostać się do Reykjavíku, aby tam nabyć nowy namiot.

Jednak przed nami było kilka dni wędrówki. Krajobraz zmieniał się z każdą chwilą. Drugiego dnia na szczęście dotarliśmy do lasu, gdzie mogliśmy spędzić noc w namiocie podwiązanym do gałęzi drzewa.

... ale o tym później :)






Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Aktywny Chillout in Hell ;)

Niewschód słońca na Wielkim Choczu